Każdy chyba się zgodzi, że najciekawsze rozmowy z reguły toczą się przy dobrze zastawionym stole, kiedy biesiadnicy z lekka rozluźnieni mają tak jakoś trochę więcej życzliwości dla partnerów. Stąd bez zdziwienia patrzyłem ostatnio na „śniadanie”, jakie Obama zjadł z Putinem – same lekkości, jesiotr, kawior, owoce i coś tam jeszcze do tego. No i na efekty nie trzeba było długo czekać, nawet wzrok Putina z reguły wlepiony w jeden punkt stał się prawie ludzki. A przy okazji przyklepano zniszczenie jakichś tam tysiąca czy dwóch rakiet albo głowic. Zresztą czy to istotne, rakiety czy głowice wobec takiego jesiotra wstępnie podgotowanego, a następnie zapiekanego w maśle z ziołami? Uważam, że to właśnie problem, jakim powinni zajmować się poważni ludzie. Nie musi to być nawet jesiotr, jest mnóstwo innych wspaniałych dań. Tak na przykład parę dni temu wpadłem na wschodnie białostockie kresy, tym razem nie w celach rozrywkowych, lecz na cały dzień ciężkiej naukowej pracy. Kiedy już wszyscy nawzajem mieli siebie dokładnie dość, poglądy dyskutantów zostały przenicowane na wszystkie możliwe strony i oddaliły od siebie najdalej jak tylko można a szacowne towarzystwo tylko wrodzona kindersztuba powstrzymywała przed „telewizyjną” argumentacją, padło hasło wzmocnienia sił obiadkiem. Co przyjęto przez aklamację. Jeżeli już jesteśmy w Białymstoku, to oczywiście obiad zjemy w restauracji… greckiej. I bardzo dobrze, że tam jak się okazało.

Już na etapie wnikliwego studiowania niezwykle bogatej karty zaczęło się kształtować pewne zbliżenie poglądów. Wprawdzie jeszcze wyraźnie wyodrębniał się obóz koziej pieczeni w jogurcie i jagnięcej golonki w bazylii, lecz ustaliły się już wspólne poglądy na temat miodowo – imbirowego deseru. Przy przystawkach – szeroki wybór zimnych i gorących oraz kremie z owoców morza, okazało się, że i w kwestiach prawnych właściwie istnieje szansa na przynajmniej podjęcie kolejnej dyskusji. Dalsze zbliżenie poglądów przy konsumpcji słodkości wykazało, że można we wcześniej prezentowanych poglądach znaleźć punkty wspólne. Kawa, świetna zresztą i lampka wina albo koniaku doprowadziły wymianę poglądów do formy już przyjacielskiej, a przed opuszczeniem lokalu uczestnicy sympozjum… tfu, obiadu, doszli do całkowitego porozumienia w podstawowych kwestiach. I o to właśnie chodziło!

W dawnych dziejach można znaleźć wiele przykładów wskazujących na wpływ dobrej kuchni na atmosferę spotkań możnych ówczesnego świata, że zaczniemy od zjazdu gnieźnieńskiego zakończonego koroną dla Bolesława czy słynną ucztą u Wierzynka. Warto przy tej okazji wspomnieć skąd się naprawdę wzięła znana dziś w gastronomii wielu krajów „polędwica a` la Wellington”. Tak naprawdę zanim został księciem nazywał się Artur Wellesley, był generałem i nosił prosty tytuł „sir”. Dopiero gdy udało mu się raz czy drugi solidnie przetrzepać skórę Francuzom, co Anglicy do dziś szczególnie sobie cenią, otrzymał pięknie brzmiący tytuł książęcy. To zresztą mało ważne, bo tak naprawdę do historii przeszedł przecież nie przez jakieś tam bitwy, czy polityczne knowania a przez polędwicę właśnie.

Otóż w 1813 r., dowodząc wojskami hiszpańsko – angielskimi, pogonił armię francuską aż do Tuluzy, którą też zajął bez walki. Pokonany dowódca francuski, wiedział co czeka mieszkańców podbitych ziem i postanowił jakoś zwycięzcę udobruchać. Za pieniądze mieszkańców Tuluzy wydał wielkie przyjęcie na cześć Wellingtona. Głównym punktem było jedyne w swoim rodzaju danie mięsne. Połączono w nim brytyjskie zamiłowanie do solidnego kawałka mięcha z francuskim wyrafinowaniem, czyli truflami i „francuskim ciastem”. I wyszła do dziś uwielbiana polędwica otoczona farszem z trufli (no, niech będą normalne grzybki) i francuskim ciastem. A mieszkańcom Tuluzy odpuszczono i wojsko poszło dalej…

Wiesław Mądrzejowski