odcinek 214

Mazurskie dzieje pełne są kart pięknych, zapisanych przez ludzi mądrych, życzliwych innym i gotowych wiele poświęcić dla swojej małej ojczyzny. Nie starczyłoby miejsca na tych stronach, aby opisać ich dzieje. Jeszcze więcej miejsca zajęłoby opisanie historii, w których dbałość wyłącznie o własne interesy, chciwość, pogarda dla słabszych i zależnych, lekceważenie prawa i inne przywary były motorem poczynań dających się we znaki mazurskiej społeczności. Opisane przez hrabiego Fredrę dzieje Cześnika i Rejenta bledną tutaj przez w sumie proste, a nawet dobroduszne zarysowanie postaci starych polskich szlachciurów. Może już bliżej jesteśmy współcześnie pokazywanej i śmieszącej nas od kilku lat historii braci bliźniaków sprawujących rządy w gminie Wilkowyje. Przypadkiem wiemy, jak muszą nagłowić się scenarzyści, aby zbudować takie z krwi i kości postacie… Życie jest, jak powszechnie wiadomo, najlepszym autorem scenariuszy, a autentyczne mazurskie przygody mogą być ciekawsze od sfilmowanych. Bo prawdziwe.

Pięknie położona wieś Bawełno może być, a nawet dla wielu osób jest, wymarzonym rajem na ziemi. Wokół stare, dorodne lasy, małe i duże jeziora słynące z ryb i raków, klimat, o którym mówią, że powietrze tu można nożem ciąć i do puszek na eksport pakować. Tak rześkie i czyste niczym arktyczny lód. Przemysł szczęśliwie strony te omija, dymią co najwyżej kominy a raczej kominki setek letniskowych domków, w których mieszczuchy z całego kraju starają się nabrać sił na powrót do brudnej cywilizacji. Przy okazji grosza trochę zostawią, płacąc wcale nie małe podatki, czy kupując co tam potrzeba w okolicznych sklepikach, przepijając też co nieco w miejscowych barach i restauracjach. Ech, żyć tu i nie umierać!

Od ładnych paru lat rządził Bawełnem sołtys Burak, znany już nam z tych łamów, kiedyś pechowiec, który o stołek swój musiał walczyć co i raz jak, nie przymierzając, Zbyszko o Danuśkę. Tylko że póki co skuteczniej. Doświadczony to jednak sołtys, dobrze mieszkańcom od lat znany i chociaż w świecie europejskich przepisów i wartości jeszcze nie za bardzo oblatany, skuteczny administrator szczebla, jak by to powiedzieć, podstawowego.

Jak na leśną wyspę przystało, równy Burakowi, ba, nawet - swą władzą nad największym skarbem okolic, czyli naturą – wyższy, wydawał się miejscowy leśniczy Łoś Jerzy – jak lubił się przedstawiać. Ambitna jest bestia z tego leśniczego Łosia, nie ma co ukrywać. W Bawełnie też już od wielu lat zasiedziały. Nie ukrywał swej leśnej ponadczasowej potęgi.

- Co mi taki sołtys?! – mawiał – Dzisiaj jest jeden, jutro drugi będzie. Od ludzi zależy i im się przypodchlebiać musi, bo go inaczej na kolejną kadencję nie wybiorą! Cienka taka władza!

Co prawda to prawda, o czym Burak już nieraz mógł się przekonać na własnej skórze.

- Mnie stąd nikt nie ruszy, żeby nie wiem co! - chwalił się Łoś - Wyborów na leśniczego nie ma, moja władza daleko, a jak już raz mnie na tutejszych lasach osadziła, to i tak prędko nie ruszy. Bo po pierwsze to się ruszyć nie dam, chyba że Buraka uda mi się z sołtysowania na zbity pysk wywalić, to sam chętnie odpocznę! Nie prędzej! Niech wie, zatracony relikt poprzedniego ustroju, że jest władza wyższa nad nim. Wyższa niż w gminie i w powiecie!

Można przyznać, że trochę racji w tym jest. Lasów było wokół a lasów! I tylko gdzieniegdzie dróżka, polanka, wioska mała czy osiedle domków. A kto w lesie panem? Łoś Jerzy! Z łaski i mianowania Leśnej Dyrekcji.

- Ma Burak swoje sołeckie biuro i kawałek Bawełna, a reszta moja – wznosił leśniczy ręce ku szczytom stuletnich sosen. – Do niego ludzie chodzą, bo muszą. Urzędowe sprawy załatwić, biurokrację odbębnić. A do mnie prędzej czy później i tak każdy trafi, bez zgody z lasem w lesie żyć nie można!

Nie przypadli sobie obaj panowie do gustu, oj nie! A jak władza we wsi podzielona, jadem na siebie pryskająca przy każdej okazji, to siłą rzeczy i wieś zjednoczona być nie może.

- Nie będzie mi tu taki „zielonka” podskakiwał i nos we wszystko wtrącał! – pienił się Burak.

- Prawo dla wszystkich równe jest, nawet dla leśniczego! Łaski mi tutaj nie robi i przepisów przestrzegać musi, chociaż kapelusik z piórkiem na głowie nosi!

- Leśne prawo naturalne jest i nad niedoskonałym stanowionym wyżej stoi! Nie było nas był las, nas nie będzie a las wszędzie! – przekonywał Łoś, cytując stare przysłowie. I nie przejmował się zbytnio sołtysią władzą. A to drzewka młode kazał posadzić w miejscu, które sołtys za własność wsi uważał, a to drogę podorał, bo akurat taka mu fantazja przyszła przeciwpożarowy pas ochronny wyznaczyć. Jak zaś ludzie sołtysa o parę marnych drzewek prosili na umajenie trybuny z okazji wiejskiego święta, do diabła ich odsyłał i to bez właściwego kwitka.

Burak dłużny nie pozostawał. – Pieprzę jego drzewka, w okolicy innych leśnictw też jest parę to drzewka i tak dostanę! Tam normalnych leśniczych mianowali i jak z ludźmi pogadać można!

Na złość leśniczemu inne wiejskie mundurowe organizacje hołubił niby dzieci rodzone. A to mundurów parę nowych ochotniczym strażakom dokupił, a to listonoszowi benzynę do służbowego motorka załatwił. Swój chłop. Stąd i poważanie miał, głos jego się liczył, co leśniczemu Łosiowi solą w oku było, gdyż jako też mundurowy uważał, że innym służbom przewodzić we wsi powinien. A szczególnie, gdy miejscowym fajermanom wdzięczne społeczeństwo sztandar ufundowało. Zwyczajowo wszystkie takie uroczystości na uroczej leśnej polanie pod Bawełnem od lat się odbywały. A jak las, to i Łoś pierwsze skrzypce tam odgrywał. A tu naraz okazało się, że do leśnej twierdzy Łosia strażakom jakoś nie po drodze i cała pamiętna impreza w samym centrum wsi, przed biurem sołtysa się efektowanie przewaliła. Bez Łosia zresztą, ale z udziałem też nawet leśniczych z leśnictw okolicznych, bo naród u nas porządny jest i las szanuje.

No i pooooszło! Listonosz torbę nosi teraz ciężką niezmiernie. Łoś na Buraka donosy smaruje, Burak na Łosia też jak najbardziej. Odpowiedzi poważne przychodzą, polecone nawet też.

Bo gdzie się dwóch wielkich bije, to mały obrywa. Listonosz na przykład.

Marek Długosz